Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/167

Ta strona została przepisana.

a chłopcy i ojcowie przypiekali łopatki baranie na homeryczną ucztę? Może...
Stefanowi w oczach stanął obraz wiejskiego święta, z jego biblijnemi, lecz zawsze malowniczemi i poetycznemi bardzo ramami. Uśmiechał się.
— Wypijmy! — rzekł na głos, sam do siebie.
Pił, z przechylonej do warg, flaszy rżniętej, w srebro oprawnej. Wino mu odświeżało zaschłe gardło, ciepłem rozlewając się w piersiach. Czuł się orzeźwionym, a zarazem zdejmowała go rozkoszna ociężałość, zbliżała się bowiem godzina siesty.
Psy, ugasiwszy pragnienie w potoku, wróciły skacząc wesoło i legły w cieniu oliwkowego drzewa. Do w drzewa uwiązany koń skubał trawę i przeżuwał ją, łeb podejmując. Stefan wyciągnął się na murawą porosłej pochyłości wzgórza, wewnątrz rozgrzany winem, zewnątrz prostopadłemi, lecz łagodnemi promieniami słońca, zapatrzony w bezmiar lazurów, zasłuchany w szum wodospadu i owe szmery tajemnicze, urocze, co wypełniają największą ciszę polną i leśną. Wdychając balsamiczną woń przywiędłych krzewów, czuł niesłychaną błogość, podobną do tej, jakiej doznawał przy popołudniowej sieście w domu, lecz żywszą, pełniejszą, wzmożoną bezpośredniem zetknięciem się z przyrodą.
W absolutnem napawaniu się rozkosznym wypoczynkiem, nie czuł zrazu szybszego obiegu krwi w żyłach, żywszego nastroju nerwów i muskułów rozprężenia. Poprzez fizyczne te sensacye, napawał się przejmującem go ciepłem słońca, odurzającemi balsamicznemi