Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/169

Ta strona została przepisana.

zwładniała, podobna do popiołów zimnych, zasypujących iskrę, pogrążając go w marzenia pół senne, pół namiętne, tem natrętniejsze, im bardziej niedościgłe.
Czuł to i rozumiał doskonale w tej chwili. Czytał biegle w samym sobie, W przedziwnem jesnowidzeniu sumienie odróżniało stanowczo zło od dobra i to co dobrem było w jego duszy, powstawało i potępiało to, co złem było, napełniając go, przynajmniej na daną chwilę, zadowoleniem z wewnętrznej, przeciw samemu sobie zwracającej się, absolutnej bezstronności.
Wydawał się sam sobie marnym, słabym, pozbawionym miary sprawiedliwości. Czuł, że w jego własnych niedostatkach o wiele więcej niż w marnym poziomie jego rodzimej wioski tkwi zarodek tego, co go napawa goryczą i zniechęceniem. W ognisku cywilizacyi najszerszem bogdaj w prądach zbytku, rozkoszy i pracy, pozostałby nieużytecznym, kto wie, szkodliwym może. Ubogi i zmuszony do zarobkowej pracy, zgorzkniałby znów w zawiści. Wówczas, gdy wyobrażał sobie, że w dźwiękach Tannhäuser’a słyszy pobudkę do idealnej pracy, kłamał, sam siebie oszukiwał.
Pracy nie łaknął, pracy nie miłował, i czuł niechęć ku tym, co pod mianem socyalizmu, kryją egoistyczne pożądanie cudzego dobra. Bogactw swych nie odrzekłby się za nic, czując wstręt nieprzemożony, atawistyczny, po przodkach odziedziczony, wychowaniem rozwinięty, do wszelkich zajęć, przypominających ręczną pracę. Pracować? Dla kogo i poco? Praca, zwłaszcza narzu-