Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/170

Ta strona została przepisana.

cona nieubłaganą koniecznością, zdwoiłaby jego pesymizm, popchnąć mogłaby na manowce.Kłamał tedy przed samym sobą, gdy za czynem tęsknił, oszukiwał sam siebie. Kłamał, oszukiwał we wszystkiem... Kłamał, oszukiwał, wmawiając w siebie, że nie kocha Maryi, gdyż nieodpowiada wyśnionej przezeń modle żony-kochanki, nie dorasta do idealnej skali jego duchowych i intelektualnych wymagań. Żona jego dobrą była, słodką, pełną delikatności, jakąby się najbardziej wykształcona kobieta poszczycić mogła, a jeśli jego miłość dla niej osłabła, to skutkiem pożerającej go nudy, przesytu w łatwem posiadaniu kobiety prostej i szczerej, co mu się cała oddała. Toż samo byłoby z każdą inną, Bóg wie jak mądrą, uczoną, sprytną...
I kłamał, gdy powstawał przeciw podłościom ludzkim, gdyż wzgarda jego pochodziła nie z wyższości moralnej, nie z czystości niepokalanej sumienia, a z krewkości człowieka, któremu podłość innych ludzi staje na drodze do upatrzonych celów. Czyby się równie gwałtownie oburzał na Porri’ego, jeśliby łotr ten drogo nie chciał sprzedać swej podłości? Nie! nie oburzałby się tak gwałtownie, odpowiadało mu zbudzone jego sumienie.
Uśmiechnął się. Przestał czuć gniew przeciw wiecznemu dzierżawcy, ale... przeciw samemu sobie, oburzyć się nie potrafił jeszcze...
Wiedział, że poranka tego zmierzał na pastwiska by ukarać dzierżawcę nie za fałszywe, lecz za słuszne świadectwo i jeśliby przed kilku minutami, nie