Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/171

Ta strona została przepisana.

był przejrzał we własnem sumieniu, byłby przekonany, jak w chwili, gdy dom swój opuszczał, że celem jego jest wymierzenie sprawiedliwości.
Zawsze tak bywa w życiu.
Świadomie czy nieświadomie, przez naiwność, czy przez złośliwość, na własną rękę czy w gromadzie, co społeczeństwem się zowie, człowiek myli się, gdy sądy sprawia nad samym sobą lub nad innemi. Teraz go oświeciło słońce prawdy i jednocześnie zamiast goryczy i wzgardy, miał wewnętrzne ukojenie. Czuł jak by się oderwał od poziomów życiowych. Owiał go jednak natychmiast duch zwątpienia. Synteza, do której gdyby światło prawdy, przenikające go całego, jak gdy doszedł, słuszną była, lecz mu to nie przeszkadzało mylne sądy wywodzić o samym sobie i o innych...
Takie to ludzkie!
Wtem, okolicznośść błaha i powszednia, zbudziła go z zadumy, w jaką popadł przy szumie potoku. Ktoś nadjeżdżał. Słychać było klaskanie z bicza.
Psy porwały się z miejsca szczekając. Stefan podniósł się i zwrócił głowę, skąd turkot kół wozu nadchodził. Wóz przejechał szybko, mignąwszy ponad płotem drogi, wywijanym przez woźnicę biczem, turkot kół słabnął, ginął w oddali, wszystko wracało do uprzedniej ciszy, której wtórował szum potoku.
Lecz urok uprzedniej chwili był zerwany, czar prysnął i Stefan nie czuł już uprzedniego, błogiego, wewnętrznego ukojenia. Zmąciło się, rozświecające samą głąb jego duszy światło. Wskoczył na konia, gwizdnął