Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/172

Ta strona została przepisana.

na psy i jechał dalej zachmurzony i zamyślony, chociaż przejęty głęboką tęsknotą za dobrem, za sprawiedliwością. Wyjechawszy na drogę, wstrzymał konia przy parapecie nad przepaścią, wsłuchując się jeszcze w szum potoku i patrząc na ocieniony skałą kątek, gdzie zażył spoczynku i niespodzianych, a głębokich wewnętrznych wrażeń. Zdawało się, jak gdyby chciał wrazić sobie w pamięć każdy szczegół miejsc tych. Z wysokości, z jakiej na nie spoglądał, wyglądały one inaczej, a przyciszony szum potoku zdawał się monotonnym i smutnym.
W nim samym stały jeszcze wrażenia przeżyte pod niezmierzoną wysokością i niezmąconą pogodą lazurów nieba, przy akompaniamencie chorału przyrody, budzącego w jego duszy swą słodyczą i majestatem, dążenia do prawdy i sprawiedliwości, zdolność silnego odczuwania bólu i rozkoszy, właściwą geniuszowi jego rasy.
Ujechał kawał drogi, zwrócił na prawo, kierując się przez znane sobie przesmyki w górach. Była to ścieżka wykuta w skale, zwana w miejscowem narzeczu: „Iscala’e lizos“ — czyli schody lilii, gdyż na wiosnę, pomiędzy zaroślami okalającemi ścieżkę, kwitły niezliczone białe i wonne kielichy dzikich lilii. Teraz, na podkładzie brunatnym i skalnym, same mastykowe zieleniały krzaki, same ligustry dzierzgały fijołkowe wzory na skalnych zrębach, ponad przepaścią. Tu i tam krzaki głogu czerwieniały jesiennym owocem i na harmonijnem tle barw przyćmionych i metalicznych bły-