Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/173

Ta strona została przepisana.

sków kamienia, zeschłe wrzosy sterczały niby żelazne, rdzawe, w ogniu pokręcone, pręty.
Wyżej, ścieżka pięła się po stromych skałach.
Poprzedzany przez wesoło skaczące psy, wierzchowiec Stefana śmiało wspinał się w górę, po wązkiej, śród skalnych przepaści zawieszonej ścieżce, stąpając ostrożnie po nierównych kamieniach, brzegiem fioletowym, kwieciem dzierzganej przepaści.
Stefan wzrok miał zwrócony w górę, snując nić myśli i zdawało mu się, że przebywa symboliczną drabinę, której szczeble wiodą go coraz wyżej, do coraz to szczytniejszych oderwali, tak szczytnych, jasnych i pogodnych, jak lazury, w których wązka, skalna, śród przepaści wijąca się ścieżka, zdawała się ginąć...
A szczyt ów był coraz bliższy. Owiewało go cieple tchnienie, balsamiczną wonią nasyconego halnego wiatru. Horyzonty rozszerzały się, precz, aż ku sinym profilom Gennargentu.
Nad krajobrazem leżała niczem nie zmącona cisza.
Nagle psy zaszczekały. Ktoś widocznie, z tamtej strony góry, zbliżał się do jej grzbietu. Stefan nastawił ucha i wzrok wytężył. Płowe psy zniknęły za załomem skały, Josto pozostał na miejscu, szczekał i oglądał się na pana. Kto tam był?
Stefan spiął konia, koń przyśpieszył kroku — jeszcze trochę, stopni nierównych kilka, a będzie u szczytu. Josto nieruchomy, z wyciągniętą szyją, jak z bronzu wykuty na turkusowem tle nieba, warczał cicho. Stefan gwizdnął na niego chcąc uciszyć, bo mu się zda-