Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/174

Ta strona została przepisana.

wało, że na tych wysokościach, pod tem pogodnem niebem, w tej ciszy uroczystej skupieniu, każdy, czy to pieszo do trzód swych dążący owczarz, czy zamożny, na pięknym koniu jadący podróżny, jadnakie mieli prawa do przyjacielskiego pozdrowienia. Uspokojony głosem pana, wyżeł przycichł, a jednocześnie na przeciw Stefana, wyłoniła się zrazu głowa, ramiona, potem, wreszcie cała postać wysmukła i silna, młodziana, w wieśniaczej odzieży. Na chwilę obie postacie owczarza, czy górala, i jeźdźca na karym koniu, znieruchomiały na grzebiecie wązkim skały, na turkusowem tle niebios.
Zaledwie siebie spostrzegli, i ten i tamten zmienili się na twarzy, zbledli obaj, a w szybko zamienionem spojrzeniu, przebiła się groza sprzecznych i tragicznych uczuć.
Z burzy tych nagle zbudzonych uczuć, w duszy Stefana, pod wpływem dopiero co rozbudzonych myśli, wyraźnie wydzielało się pragnienie zgody, wybaczenia, sprawiedliwości, i chociaż w przebraniu górala, poznał Filipa Gonnesa, pozdrowił go skinieniem głowy. Serce jednak biło mu tak gwałtownie, wzruszenie tak mu wzrok przyćmiło, że nie zauważył czy mu się tamten odkłonił i dopiero ujechawszy spory kawał drogi ochłonął z wrażenia, opamiętał się. Teraz, przeciwnie, krew mu uderzyła do twarzy, wrząca krew jego rasy, zbudziły się instynkty nienawiści i zemsty, ukłon zamieniony z wrogiem, zdał mu się poniżającym jego godność i dumę. Stefan burzył się... lecz raz jeszcze górę