Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/177

Ta strona została przepisana.

ki. Stado czarnych, chudych wieprzy, ryjących ziemię na polance, rozproszyło się z piskiem i kwiczeniem.
Wwreszcie, dał si ęsłyszeć głos ludzki, zapędzający rozpierzchłe stado nierogacizny:
— O! he! o !he!
— Mam go! — mruknął Stefan, — zobaczymy co powie.
Po chwili spotkał Porri’ego, brudniejszego niż kiedy bądź z brodą nie uczesaną, rozwianą na wszystkie strony, podobną do wichrem rozrywanej starej strzechy.
— O, don Stene! kumie! — wołał zdala. — Skądże Bóg prowadzi? Jakie cię tu kumie, zagnały wiatry?
— Szukam cię od godziny, — mruknął gniewnie don Stene, — gdzieżeś się do dyabła chował? Czy jest tu co do upolowania?
Spostrzegłszy zły humor dziedzica, przeląkł się stary dzierżawca i domyślił, że Stefan Arca spotkał na drodze Filipa Gonnesa. Trzeba było sprawę tę obrócić na swą korzyść.
— Ha! ha! — zaśmiał się chytrze, przymrużając oczy, — spóźniłeś się don Stene o całą godzinę. Gdybyś był przyjechał wcześniej, grube byś spłoszył zwierzę. Ha! ha! Czy spotkałeś kogo?
— Ja? Nikogo, — odrzekł obojętnie Stefan.
— I nie domyślasz się o kim mówię, — śmiał się stary. — Orlątko, zwano tak Gonnesa, młodszego, gdyż ojciec jego, też Filip z imienia, przezwanym był w o-