Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/179

Ta strona została przepisana.

— Ah! ah! — śmiał się z przymusem stary, — sam jestem jak palec, samusieńki. Gdybyście go spotkali kumie...
— Gelsamina! — krzyknął Stefan, przywołując do nogi sukę, uganiającą się za wystraszonem, wrzerażliwie kwiczącem prosięciem.
— Oh! oh! puść go! rzuć! — wrzeszczał, w dłonie klaszcząc, owczarz, — suka wzięła go za dzika! Precz! zostaw! po chwili, zwracając się do dziedzica, mrugnął okiem.
— Gdybyście jednak kumie, wypłoszyli orlątko?...
— Postąpię jak mi się podoba, — odparł chłodno Stefan, — i wy, kumie, róbcie swoje, a reszta należy do sędziów. Teraz, proszę nakarmić konia. Pusto tu, jak wymiótł. Gdzież parobcy, owczarze?
— Dyabeł ich wie! Do pracy zagonić trudno, rozłazi się to... Orałem, ot, tam! Ale wół mi zachorował i mam kłopotu nie mało. Syna posłałem właśnie tam, na skłony Orfgosolo, po lentischio vero, prawdziwy mastykowiec, wróci chyba na noc.
— Po co?
— Jakto! Nie wiecie kumie? Są to zabytki, co co rosły na naszej wyspie za dawnych czasów, może jeszcze za Obrów, za własnych naszych królów, albo ja wiem! Liść ma duży, z połyskiem. Doskonałe lekarstwo dla żywiołu. Ziele święte, namaszczone!
— Kto je namaszczał? I że też tak wszystko leczy? — zauważył Stefan, nie śmiejąc się jednak, gdyż wiedział, jak głęboko w umyśle dzierżawcy i innych oko-