Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/18

Ta strona została przepisana.

nie widząc w stronach rodzinnych nikogo, bardziej godnego zaszczytu poślubienia tej dzieweczki. Projektów tych nie brał do serca i teraz dopiero, śród mglistych marzeń i nieokreślonych tęsknot, wzbudziło się wspomnienie wytwornej, zamorskiej dzieweczki i nasunęło się pytanie, czemuby nie miał z nią się ożenić? Czemu nie? Zagłębił twarz, w puszyste aksamity poduszki i zatęsknił za dłonią miękką, ciepłą, co by pieszczotą troskę starła mu z czoła, palące ukoiła tęsknoty. Toby go uspokoiło, rozerwało, sprowadziło sen na bezsenne powieki.
Czuł się strasznie samotnym. Niedawno choroba przerwała, przelotny zresztą bardzo, stosunek jego z piękną lecz niezbyt przystępną wieśniaczką, sąsiadką, której wspomnienie zdawało mu się wstrętnem.
Wieczór zapadał jesienny lecz smętnie pogodny, snące światła zachodu, napełniały salonik złoto-różowym brzaskiem, rozpływającym się na tapetach ścian, tafli pianina, złoconych ramach landszaftów, arabeskach mozajkowego parkietu. Na jednym z landszaftów, krajobraz jesienny, chłodny, szary, bez drzew i zieleni, pod brzaskiem tym nabierał życia i prawdy.
Na dworze, wiatr wstrząsał gałęźmi orzechowego drzewa. Hen, daleko, na horyzoncie, siną barwą na tle jasnem, biegły gór pasma, strzelały wierzchołki. Mucha w pancerku żółtym jak bursztyn przezroczystym, podobnym do ziarna złotej pszenicy, owiana opalonych skrzydeł drgającą gazą, brzęczała bijąc o przezroczyste okien szyby. Pomału cichła brzęcząca mucha... konały