Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/184

Ta strona została przepisana.

cy o grunt twardy, skalisty. Zresztą nic nie naruszało wielkiej, różowo złotej, czarnemi smugami głębokich cieni, przerzynanej ciszy, zapadającego w górach wieczoru.
W pewnym punkcie spostrzegł zbliżającego się chłopaka, słusznego i barczystego. Wyrósł z za ciasnej bluzy i zakrótkich spodni, buty niósł na kiju, a nogi miał owinięte w zbrukane gałgany; stawiał szerokie kroki, śpieszył, a jego ciemna sylwetka, rysowała się ostro na tle zachodu.
Nie dochodząc do zagrody, przystanął, gwizdnął, zebrał rozproszone po pastwisku owce. Na głos jego zbiegły się ze wszech stron i z wyciągniętą szyją i zwisłemi uszami, popychając się wzajemnie, kłębiły brudno białą, wełnistą ławą.
Był to Bore Porri, przystojny wyrostek, ten właśnie, którego dzierżawca wysłał po czarodziejskie ziele, aż na Orgosolo. Owczarz czekał samej chwili zachodu słońca, by dać zażyć choremu wołu cudotwórcze ziele. Wróciwszy do zagrody, Stefan przypatrywał się tym manipulacyom, z założonemi za plecy rękoma.
Słońce zaszło, pozostawiając złotą gloryę na szczytach gór. Ciepło rozlewało się w powietrzu, nad krzakami, parowało z rozgrzanych słońcem, w ciągu dnia, kamieni i skał, a góry w oddali, przed chwilą różowe, mieniły się w sine, nabierając odcieni piór pawich.
Nadeszło paru owczarzy i dopomagali dzierżawcy roztworzyć wołu pysk, zalany zielonkawą pianą i wepchnąć do gardła zioła, zmieszane z roztartym owsem.