Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/188

Ta strona została przepisana.

wie smakowite kąski. Stefan patrzał na nich z roztargnieniem, a posiliwszy się, zapalił cygaro i wyszedł na polankę. Pies domowy warczał, ponieważ psy Stefana, niezadowolone z udzielonego sobie na wieczerzę chleba, zaglądały do chaty. Gelsomina wypłoszoną za dnia srokę, starannie obskubaną, pożarła pozostawiając sam dziób i pióra czarno-szafirowe. Koń przeżuwał spokojnie trawę, którą skubał. Niepewne światła błąkały się po gór szczytach i na najwyższych skał zrębach, a pasące się, pod gwiaździstem niebem owce, przerywały ciszę nocną srebrzystem pobrzękiwaniem dzwoneczków. Stefanowi przypomniała się idylla z Teokryta. Zanucił:

„Candida Galatea, perche rifinti
Chi fama...“
„Galateo! Luba! czemu odpychasz kochanka...“

Przypomniały mu się pierwsze chwile miłości dla Maryi, jej opór. Przypomniały mu się odległe, młodociane wspomnienia.
I po raz pierwszy, po dniu pełnym głębokich, wewnętrznych wrażeń, w tę noc przezroczą, cichą, zastanowił się nad losem siostry swej Sylwestry, i wyobraził sobie wszystkie burze, jakie fale życia, bijące o głuche mury pustelni, podnosić mogły w grobowej ciszy, kędy się żywcem zagrzebała dziewczyna.
A miłość... czy wygasła w sercu nieszczęsnej?
Niby dwie błyskawice mignęły mu w myśli dwie postacie: Maryi i Filipa. Wspomnienie gniewu i oburzenia własnego na miłostki siostry z Filipem Gonnesą i wspomnienie uczucia, co go skłoniło do pojęcia w mał-