Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/19

Ta strona została przepisana.

złocisto różowe światła... bladł i zacierał się krajobraz... dzień konał...
Stefan dotkliwie odczuwał agonię dnia i przyrody. Wszystko, w nim samym, zdawało się zamierać. Z przymkniętemi oczyma pogrążał się w pół śnie swych marzeń, tęsknot, zniechęceń, nudy i tej bezbrzeżnej swej samotności.
Wszak ojciec jego, don Piane Arco, był zaledwie żyjącym cieniem. Kochał go wprawdzie, synowskiem otaczał staraniem, dbał o wygodę i zadowolenie starca lecz czuł dobrze, że go obecność jego raczej zasmuca niż pociesza. A siostra, Sylwestra? Wszak dla niego, jak dla świata umarły była ta żywcem, w absolutnem odosobnieniu zagrzebana, świecka zakonnica.
I na myśl mu przyszły najświeższe rodzinne nieszczęścia: tragiczna śmierć brata, którego krwawe zjawisko, pamięcią wywołane, wstrząsło jego nerwami, bladą twarz większą jeszcze pokrywając bladością. Odemknął przez sen klejące się już powieki. Na myśl mu przyszła Marya, owdowiała bratowa, chora z boleści i trwogi.
— Donna Marya zasłabła...
Kto mu to powiedział? Dziś to jeszcze słyszał, zapewne z ust którego ze służących... dobrze pamiętał, nie zwrócił na to uwagi, teraz dopiero przypomniał sobie uprzejme odwiedziny bratowej, kojące wrażenie, jakie na nim wywarła i poczuł, spóźnioną potrzebę, odwdzięczenia się, odwzajemnienia... Że zaś nigdy, dotąd nie przestąpił progu jej domu, pomyślał z pewnem szy-