Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/190

Ta strona została przepisana.

miejsca i krajobrazy, tylko czas mu się zdawał przedłużonym w wiekuistość. Zdawało mu się, że spoczywa na murawie, ponad samotną, dziką doliną, pod skały wystającym załomem, ukołysany tajemniczą melodyą potoku górskiego. Potem nagle, czuł przed sobą falowanie gwałtowne grzbietu swego wierzchowca przy pięciu się na scala dei gigli, na „wschody lilii“. Zjawiała się przed nim wyraźnie na tle lazurów zarysowana sylwetka Filipa Gonnesa. Zdawało mu się, że się spotyka z jego jasnem, śmiałem okiem. Podjął głowę, otworzył ociężałe powieki, nawpół senne oczy zwrócił ku otwartym drzwiom chaty, lecz na ciemnem tle nocy błyszczały same gwiazdy. Poprawiwszy pod głową worek, co mu służył za poduszkę, zasnął smacznie.
Przebudził się o świcie. Wyszedł. Rozbudzone psy powitały go szczekaniem. Pod brzaskiem wschodzącego dnia, budziła się zagroda. Kozy wychodziły z obórki, bodząc się wzajem rogami. Jasna i błyszcząca, jak brylant pierwszej wody, gwiazda Dyany, nie zeszła jeszcze z horyzontu, świecąc ponad górami wybrzeży, sinemi nad srebrną tonią morza.
We wzmagającem się, raz wraz świetle poranku, przy wrzasku rozbudzonych w skalnych czeluściach gawronów, z krzakami ubrylantowanemi, niby spadłemi z nieba drżącemi gwiazdami, przedstawił się nagle oczom Stefana widok brutalny i powszedni.
Chory wół zdechł był przed chwilą. Powalony na kupę słomy, zdawał się jeszcze dyszeć, lecz oczy miał szkliste, a natrętne muchy obsiadły mu źrenice jasne.