Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/192

Ta strona została przepisana.

tyle strata mię boli, jak to, co ją spowodowało. Nie samego wołu przeklął „stary orzeł“.
— Dziwactwo! — mruknął Stefan, sprzęgając w sforę kręcące się przy zdechłym wole psy swoje.
Porri się wyprostował, w jego chytrych, łzami jeszcze zabiegłych oczach, zapaliły się zielonkawe ogniki.
— Odejdźcie kumie! odejdźcie! — zawołał, wyciągając przed się rękę. — Małoż mam biedy, byście się jeszcze don Stene, naigrawali ze mnie, dziwakiem, waryatem, mię przezywali? Dobrze! zgoda! waryat ze mnie! głupiec! Basta! Lecz wyście kumie, bez serca.
— Porri, — rzekł Stefan po chwili namysłu, — skoro sądzisz, że wół twój padł z winy... mojej, weź powróz, pójdź do mojej obory i wybierz sobie parę byków, z tych, wiesz, hiszpańskich.
Zielone ogniki zgasły w złośliwych, chytrych oczach Archangela Porri. Łzy otarł, uśmiech rozszerzył zaciśnięte jego wargi, cały się rozpłynął w uniżonych ukłonach i dziękczynnych słowach.
— Posłuchaj, — mówił Stefan, wsiadając na konia, podanego mu przez pokornego dzierżawcę. — Teraz, gdy ci się udało coś wyłudzić ode mnie, a pamiętaj dobrze, że woły ci daję nie przez wzgląd na ciebie, leczą na to, coś klął i chciał czernić. Pamiętaj, że jeśli raz jeszcze spytasz mię o radę, co i jak masz świadczyć, w procesie Filipa Gonnesa, poznasz się z tem, oto!
Don Stene szpicrutą przeciął powietrze.
— Podziękuj niebu i swemu świętemu patronowi, jeśli cię to wczoraj nie spotkało — ciągnął. — Jak mi