Bóg miły, nie wywiniesz mi się, jeśli pisniesz jedno kłamstwo. Prawdy chcę, samej prawdy.
Porri poszedł pod szałas z gałęzi, obdzierać ze skóry rzewnie przed chwilą opłakiwane bydle, a niepopłatne już jego resztki, wyrzucić na żer krukom.
Z poza gór sinych, z głębi srebrzystego jeszcze morza, wstała, w blado-iliowych zwojach chmur, jutrzenka dnia jesiennego.
Pomimo pustek w myśliwskiej torbie, Stefan wrócił do domu pogodny i wesół. Zastał natomiast Maryę smutną, don Piane zachmurzonego i sługi rozzłoszczone.
— Burza! — pomyślał, czując, że i jego dobre usposobienie pierzcha.
— Co ci, — spytał żonę, skoro się z nią znalazł we własnych pokojach, na piętrze.
— Nic...
— Nic! znów nic! — zawołał bardziej zaniepokojony, niż zagniewany, — widzę dobrze, że coś zaszło, blada jesteś.
— Właściwie1 mówiąc, nic nie zaszło, — mówiła. — Źle spałam tej nocy. Czekałam cię do późna i byłam bardzo, bardzo zaniepokojona, żeś nie wracał.
— Jakto! — zawołał ździwiony, — czy ci syn Archangela Porri nie wręczył mego listu?
— Nie! — oparła niemniej żdziwiona Marya. Po