Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/196

Ta strona została przepisana.

przez zaciśnięte zęby, przechadzając się niespokojnym krokiem po salonie, — przekleństwo to, losu zawziętość, dyabeł wie, co!... — Tym razem chcąc temu koniec położyć, zawołał dzwoniąc tak gwałtownie i z takim gradem obelżywych słów, że mrowie przeszło podsłuchującą u drzwi Serafinę.
— Popadłam! — szepnęła blednąc i odskakując ode drzwi w strachu, by ją „panicz“ za kark nie schwycił i ze schodów nie zrzucił. — Oho! — dodała w kuchni, zgrzytając zębami. — Niech się tylko odważy wypędzić mię, a powiem, jak mi Bóg miły, powiem coś takiego, co zgubi doszczętnie cały ten ród przeklęty...
— Co możesz powiedzieć, — spytała wzgardliwie Hortensya, bocząc się na Serafinę, o której domyślała się, że traci grunt pod nogami, w casa d’Arca.
— Co powiem, co zrobić mogę? Zobaczysz kochanko i zobaczy ta tam dyablica! — Epitet ten bardziej dosadny, niż elegancki, zwrócony był ku Maryi.
— Serafino! Serafino! — upominała ją Hortensya, jadłaś chleb pański...
— Chleba mi nie zbraknie, — zawołała głos podnosząc Serafina! — Byle tobie, byle im tu wszystkim było na czem zęby połamać...
Głos podnosiły, do oczu sobie skakały i niewiadomo czem by się to skończyło, gdyby nie coraz silniejsze uderzanie, w salonie, w dzwonek, którego srebrne lecz gwałtowne dźwięki, rozlegały się po domu całym.
— Pójdź! — mówiła, uśmiechając się tryumfalnie Hortensya. — Panicz woła.