Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/197

Ta strona została przepisana.

— Jeśli mię woła, to nie na to, na co cię tylekroć wołał, — syknęła jak żmija Serafina.
W myśliwskiem jeszcze ubraniu, Stefan stał, w salonie, przy stoliku, przypatrując się uważnie swym paznogciom i hamując gniew, gotowy wybuchnąć. Marya odeszła do sypialnego pokoju.
— Serafino! — przemówił chłodno do służącej, — za parę dni skończy się trzy lata twej służby u nas. Mniej teraz tu roboty, a interesy źle idą. Umyśliliśmy zmniejszyć liczbę sług naszych.
Różowe policzki Serafiny pozieleniały. Wobec spokoju panicza, zapomniała języka w gębie.
— Żebyś się nie skarżyła, dostaniesz naddatek, lecz masz zaraz złożyć swe rzeczy i odejść dziś jeszcze.
— Ja to... ja mam odejść, — wybełkotała dziewczyna.
— Któżby inny?... — Możnaby odprawić Hortensyę... nie! don Stene, nie ma co tak na mnie patrzeć. Dobre podobne racye dla kur zmokłych, które się na tem nie poznają...
— Jakie racye? — spytał Stefan wyniośle, — nie zdaję nikomu sprawozdania ze swych postanowień...
— Lepiej powiedzieć odrazu, jak jest. Wypędzacie mię jak psa, kopnięciem nogi.
Stefan zaśmiał się, lecz tak, że Serafinie zdawać się mogło, że ją istotnie kopnął nogą.
— Wiem, don Stene! Wiem, dobrze, komu mam