Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/199

Ta strona została przepisana.

snęła Serafina i biorąc się za boki poczęła kląć i wymyślać najplugawszemi wyrazy.
— Serafino! — uspakajała ją tamta, rozkładając, to znów składając dwudziestopięcio lirowy bilet, — upamiętaj się, nie wrzeszcz. Przyznaj, żeś sama winna i gdybyś wczoraj wieczorem, nie wpuściła smarkacza tego, Bore Porri, od ogrodu...
— Smarkata ty sama! Zresztą nie wpuszczałam nigdy nikogo ani od tej ani z tamtej strony, a wiem dobrze, do kogo to kochankowie łażą przez mur, czy przełażą pod murem...
Hortensya, biorąc to za skierowaną do siebie przymówkę, poczerwieniała po same uszy i wyciągając rękę, z dwudziestopięcio lirowym biletem, krzyknęła:
— Rachuj się ze słowami, szalona dziewko! Nie znam co to drzwi, ani mury. Nie we mnie wmówisz, głupia, żeś ostatniej nocy różaniec śpiewała z owczarkiem. Mogłaś co najmniej list podać pani. Nie zeszłaby i nie podmówiła don Stena, by cię dziś, jak psa wypędził.
Serafina uspokoiła się i zaczęła płakać, bić się w piersi, rwać włosy na głowie, wyrzekać, szlochać głośno, wówczas gdy łzy już oschły.
Nie, wierzyć nie mogła w smutną prawdę, uwierzyć nie mogła, że się skończyło jej panowanie, w tym domu, gdzie się czuła, od lat trzech, wszechwładną gospodynią, używając i nadużywając pańskich dostatków. Jakto, wrócić miała do swej rodziny, do wiejskiej chaty, do ubóstwa?