Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/200

Ta strona została przepisana.

— Cóżem zrobiła, cóżem zrobiła? — szlochała na ramieniu starającej się pocieszyć ją Hortensyi. — Nie moja to wina, ale jego... Bori, list przyniósł i wszedł gwałtem. Opierałam się co mi sił stało, jak mi Bóg miły. Opierałam się... No! niech-no go spotkam dziś wieczorem, jak mi Bóg miły! poczęstuję go kułakiem, popamięta długo.
— Ha! — zauważyła ironicznie Hortensya, — trzeba to było zrobić wczoraj, oszczędziłabyś sobie przykrości.
Chcąc niechcąc, Serafina musiała zbierać i pakować swe rzeczy. Wszystko zdawało się skończone, gdy wszedłszy do stołowego pokoju, zastała tam tonącego we łzach don Piana.
— O! don Piane! don Piane! Panie mój! — zawołała przypadając mu do kolan. Staruszek trząsł się cały, drżały mu wązkie i wyblakłe, jak zasuszonej róży listki, wargi, nie zdolne wyrzec słowa, drżały jak listki passsiflory sinawe, pomarszczone ręce. Widok Serafiny rozżalił go więcej jeszcze.
Przyklękła przy nim, przykucnęła i patrząc mu z dołu w oczy, z prawdziwą, czy udaną czułością, zaczęła lamentować. Była to scenka dla wzruszenia serc twardych jak głazy.
— Czemu, ach, czemu, tak płaczesz don Piane, panie mój jedyny? Czy po mnie? Odchodzę! odchodzę, ale nie płacz don Piane, panie mój! Takie jak ja śmiecie wyrzuconem być musi za drzwi... śmieciem mnie nazwali... Nie płacz, nie płacz, don Piane! Miejmy