Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/207

Ta strona została przepisana.

Smętne to było, lecz ciche, kojące, pełne głębokiej i podniosłej melancholii. Stefan, u fortepianu odnajdywał pod palcami nuty swojskich, starych, zapomnianych melodyi. Leid motyw, co mu grał w duszy w ów dzień pamiętny, do wielu innych dni powszednich podobny a tak w wewnętrznej jego historyi życia odmienny, gdy marzył, leżąc na stoku gór, w oliwkowym gaju, nad doliną, w drodze scala dei gigli, odzywał się znów częściej i głośniej.
Pod błądzącymi po klawiaturze jego palcami, dźwięczały prastare kołysanki słodkie, proste, smętne, echa aryjskich jakichś dźwięków, pierwszych piosnek rzuconych przez pramatki i córy Jolao, szukających schronienia w górach Barbagia (Barbadżija) przed zaborczemi, rzymskiemi legionami. Dźwięczały ludowe, w polu i w samotnych śród gór kaplicach rzucone goros, kantyczki, chóralnych modłów gorące wybuchy i pierwotne, urywane nuty boneddas, kolendy pastuszej, monotonnej i świeżej, jak nieobjęte okiem łąki, zaledwie tknięte pyszczkami młodych jagniąt. Dźwięczały tu myśliwskie rogi w głębi dzikich zarośli i śród skalnych rozpadlin, dawał się słyszeć tętent koni hiszpańskich najeźdźców i surma bojowa i archanielskie trąby... W echa te wsłuchiwał się don Stene d’Arca, w duszę je brał i z duszy przelewał na kościane, pożółkłe klawisze fortepianu, szukając wskrzeszenia wizyi złotej: dobra, sprawiedliwości, prostoty serca, spokoju, wizyi, co go chwilowo nawiedziła była po drodze do Nuraghe ruos, pod jasnego nieba stropem...