Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/208

Ta strona została przepisana.

Od pamiętnego tego dnia, często wyjeżdżał i wychodził w góry i pola, często udawał się na polowanie w najdziksze okolice, błądząc śród trzęsawisk, srebrzystych kanałów, po poczerniałych od wilgoci rżyskach, po ozłoconych zachodzącem słońcem pooranych skibach. Niejedną godzinę, dzień cały niejeden przemarzył w zupełnem zapomnieniu, samego siebie, bardziej zajęty skaptowaniem zapóźnionej jakiejś przepiórki, niż całym procesem Gonnesa, lecz, czy to z powodu zwiększającego się z dnia na dzień jesiennego smętku, czy dzięki chłodom i mglistości powietrza, zażywając w pełni przyjemności polowania nie zaznał już ani razu wzrużeń, przez które wzbił się był owego pamiętnego dnia, w górach, po nad samego siebie.
Zresztą, często, za każdym niemal razem, gdy się udawał w góry, bał się o tyle, o ile pragnął nowego spotkania z Filipem Gonnesa. Było to uczucie, dziwne, chorobliwe prawie, nieokreślone, do którego sam się przed sobą nie przyznawał, lecz żywe i dotkliwe. Czy to gdy śród bezmiernych, górskich samotności, pod smętnie szarzejącem jesiennem niebem i kiedy skryte za metalowemi chmurami słońce rzucało srebrzyste raczej, niż złote smugi światła, galopował na przeciw wiatrom, rozwiewającym grzywę jego wierzchowca, czy gdy powściągał uzdę koniowi i rozglądał się do koła, czuł przejmujący go nagle dreszcz pół strachu, pół radości, dostrzegłszy na tle szarem nieba ciemną plamę ludzkiej sylwetki.
On-li to? kto taki? Filip Gonnesa, w przebraniu