Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/210

Ta strona została przepisana.

duszy. Tęsknota była chwilami tak żywą i potężną, że mu sprawiała ból istotny.
I czuł, że w wywoływanej muzyką harmonii nie dostawało czegoś: nuty jednej, dźwięku, półdźwięku może, cienia w barwie... czegoś... Spodziewał się ciągle zwabić owo coś, szukał, przywoływał pamięcią, wszystkie ludowe znane sobie melodye i motywy... Pewien był, że ta nuta, półdźwięk, odcień, istnieje w duchu jego rasy, w rodzimej wyspy duchu. I tak, pomiędzy polowaniem, a fortepianem minęła mu jesień, nadeszła zima, dziwnie łagodna i zielona w tym roku.
Na tle ubogiej wioski, wykwintny pałacyk, w stylu pizańskim, przedłużony żółtym i ślepym, lecz żłobkowanym i w blanki zakończonym murem, oddzielającym go od pustelni Sylwestry, drzemiąc w przyćmionych blaskach nieba, wyglądał ze swemi zamkniętemi, o dużych, jasnych szybach oknami, jak śpiąca w bajce królewna. Dokoła ugór nie tracił zieleni, poniżej odarty z liści gałęzi różowawych na drzewach brzoskwiniowych, morelowych i wiśniowych srebrzystych, na drzewach orzechowych i wierzbowych. W głębi, sadzawka mieniła się metalicznym połyskiem stali.
W kątku, przy kominku, na którym płonął wonny jałowiec, don Piane, wiódł żywot spokojny i zadowolony, pomiędzy kotkami, co rosły jak na drożdżach, wedle słów swego pana i opiekuna, a jadły za czterech, tyle, co zjadłyby cztery chrześcijańskie dusze. Istotnie na koty, psy, konie, kury, wydawano w domu tym co najmniej po osiem lirów dziennie.