Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/215

Ta strona została przepisana.

łzawą i żałobną, przysłaniając nią przeszłość lat długich.
I teraz znów kobieta młoda, siedząc u domowego jego ogniska, przygotowywała wyprawkę dla mającego dom nawiedzić dziedzica. Kim-że miało być oczekiwane dziecię?
W tej dopiero chwili staruszek zdał sobie sprawę z przyjętego na razie z zupełną obojętnością uśmiechu, z jakim, na dzień przedtem, Stefan, jedyny pozostały mu syn, oznajmił mu swe nadzieje.
Więc to, co mu się uśmiechało niegdyś, w ciepłe południe dni jego młodości, miało się powtórzyć teraz... Ród jego się utrwali i ujrzy starzec synów swego syna! Będzie komu przekazać skrzętnie zbierane bogactwa. Nie pójdą na marne.
Z myślą rozbudzoną, smętną słodyczą wspomnień, i dalekiej, promiennej, chociaż mgłą czasu i łez przesłoniętej przeszłości, ze świtaniem nowej nadziei w sercu, don Piane zaczął wpatrywać się w Maryę, wyblakłem okiem, śledząc ruch jej palców, przeistaczanie się szmatek białego, cienkiego płótna, w zgrabny, miniaturowy czepeczek, w połyski nożyczek.
Marya czuła zwróconą na się uwagę starca. Wzniosła opuszczone dotąd powieki i spotykając się z jego wygasłym, lecz po raz pierwszy łagodnym i dobrotliwym wzrokiem, odezwała się, podnosząc w górę dziecięcy czepeczek:
— Trudno w to u wierzyć, prawda?