Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/217

Ta strona została przepisana.

tową była zażegnać kwasy domowe, od których tyle już cierpiała.
— I owszem! I owszem! — zapewniała.
Stefan, wchodząc, przerwał rozmowę.
— O co idzie? — spytał.
Lecz i ojciec i żona milczeli, tylko Hortensya uważała za stosowne wmieszać się znów w nie swoje.
— Starszy pan chce...
— Milcz-że, przeklęta! — krzyknął, stuknąwszy w podłogę kijem, don Piane.
— Ależ, muszę choć raz powiedzieć, — zawołała służąca, podnosząc drewniany wałek, którym wałkowała na stolnicy ciasto, — otóż don Piane chce „Piane“, donna Marya „Stefano“.
— Co? jak? — przerwał, nic z tego co słyszał, nie rozumiejąc Stefan.
— Jak? a to wedle tego, jak ma być ochrzczone dziecko. Najlepiej ich pogodzić, dając zupełnie inne imię: świętego, w którego dniu na świat przyjdzie. I to stary obyczaj. A może się urodzi jak raz w dzień świętego partyarchy: Mojżesz! Piękne imię! Mosè!
Don Piane roześmiał się suchym, urywanym śmiechem, a Stefan spojrzał na ojca z całą pobłażliwą czułością, jaką budzą zdziecinniałe starcy, których słabość wymaga tyleż jeśli nie więcej, opieki niż dziecięca. Niechcąc zaś mieszać się do płonnej, bądź co bądź, dyskusyi, oznajmił, że dostał wezwanie na kadencyę sądu przysięgłych w Sassari.
W kilka też dni potem udał się do jednego z dwóch