Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/223

Ta strona została przepisana.

blado-złotawe, dalekich horyzontów odbłyski. Stefan patrzył zrazu z roztargnieniem na szyby, potem z natężeniem na szybko mijające krajobrazy i na nieruchome w głębi góry, na złoto-lazurowe horyzonty, na kłębiące się na niebie obłoki. Smutek jego zwiększał się z chwili na chwilę, przechodził w ból ostry, w rozpacz głuchą. Czuł się samotnym, zbłąkanym niby, popychanym, niesionym przez tajemniczą, złośliwą siłę, niewiadomo gdzie i po co, w jakieś zimne, białe, martwe strefy. Ten szmat lazurów, te drące, niepewne złotawe odbłyski nie byłyż wiernym obrazem dążności, nie dających się osiągnąć, uciekających w dal, w miarę jak za niemi gonim... A dusze ludzkie jakże podobne do tych płatków śniegu co tając w krople wody, odbijają w sobie jasny brzask nieba, by spłynąć łzą mętną. Marzenia, illuzye, pragnienia, tęsknoty. Jakiż to głos wydziela się z bladych chmur, z niezmierzonej samotności niebios, z gór dalekich. Głos zmienny, lecz beznadziejnie smętny, opowiadający o bezsilności palących nas pragnień, o próżni snów naszych, o wszechrzeczy marności. Głos tych, co odeszli na zawsze, a drodzy nam byli. Głos przebytych boleści, nieobliczonych smutków, z których każdy ślad niestarty pozostawia, straconych złudzeń, tego co mija, nie wraca, nie wraca...
Stefan twarz ukrył w dłoniach i w melancholijnym nastroju rozmyślał o spędzonym w Sassari miesiącu. Dziwił się, że się mógł oddawać tak szczerze rozrywkom próżnym, towarzystwu, przyjemnościom małym, nikłym. Wyrzucał sobie gorzko głos, dorzucony w wy-