Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/225

Ta strona została przepisana.

wieczoru, wątpił o zdolności wywinięcia się z sprzeczności, wzbicia ponad nie.
Zbliżył twarz do okna wagonu, wpatrując się w mknące, przydrożne widoki. Chmury zawładnęły ostatnim szmatem pogodnego na zachodzie nieba. Krople roztopionego na szybach śniegu, spływały mętne, brudne. Żadne się już w nich nie odbijały, nie łamały światła. Ostatnie, walcząc z ciemnością zapadającej nocy, snuły się tu i owdzie sine, niepewne, po zaśnieżonej ziemi. Wszystko spowiła martwa, sztywna senność; życie uciekło, a przyroda cała zdawała się białym całunem przykrytą mogiłą, pod ciemną, bezgwiezdną kopułą, olbrzymiego kościoła. Na powszechnym cmentarzysku, w ciszy zimowej nocy, same mary przelatywały w niewyraźnych kształtach kłębiących się chmur. Umarli głos zabierali.
Stefan myślał o Karolu, ostatnim ze swych braci, najczulej kochanym, towarzyszu lat dziecięcych i młodości. Myślał o tak wcześnie, tak okrutnie zgładzonym z tego świata. Przyszło mu na myśl dać imię brata synowi swemu. Wspomnienie zmarłych zwracało go tym co się narodzić mieli. Z natury, rzeczy myśl jego przeniosła się na Maryę. Oh! jeśli głos zmarłych przemawiał z kłębiących się chmur, to szmat błękitnego nieba posiadał uśmiech nadziei kolebki, a chociaż chmury kryły błękitne horyzonty, blaski niewidzialne błąkały się śród cieni jak uśmiech nadziei niewidzialnej błąka się w każdej, najczarniejszą rozpaczą zamroczonej duszy. W uśmiechu tym klucz tajemnicy życia, zbawienie na-