Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/227

Ta strona została przepisana.

rozwiązanie żony. Z dnia na dzień Marya, zdawała się. mężowi czemś nietykalniejszem, świętem niemal. Otaczał ją natkliwszem staraniem, czuwał nad każdym jej krokiem, wspierał przechadzającą się pomału po ścieżkach ogrodu, odzywał się do niej z czcią i miłością, tkliwiej, niż w miodowym miesiącu. Marya słów tkliwych słuchała, starania przyjmowała ździwiona, wzruszona.
W ogrodzie kwitły obficie róże, renonkuły, lewkonie, gwoździki, pachnące kwiaty i ziółka, których w tym roku nie miano czasu wyplenić. Woda sadzawki lśniła się jak źwierciadło poprzez splątane gałęzie wierzbiny. Pod murem cykuta i czambry słały wonie ku słońcu, a na gruzach rozkwitały purpurowe polne maki. Nowe, jasne pędy winorośli oplatały szpalery. Po za ogrodem, w polu malwy rozpuszczały barwne swe kwiaty, liliowe dzwonki polne i wybujałe kępiny dzikiego owsa rysowały się lekkie, powiewne, na tłach lazurowego nieba, lazurowego powietrza.
Nawet po purpurowych zachodach sjońca, w przezroczu letnich wieczorów, niejedna bruzda na gór stoku kłębiąc się złotem runem dojrzewających kłosów, zdawała się słońcem oświeconą. Na skały, niby mozajkę rzucały wonne liliowe czombry i różowe, ścielące się, drobnoliste kaktusy. Powietrze szczególnej nabierało lekkości, niebo czyste było, lazurowe, na niebie i ziemi wiosna zmieniała się w lato, kwiaty rozwinięte w pełni, woń roniły, a owoce pokrywały się puszkiem i nabierały soczystości.
Z gniazd wyglądały pisklęta żółtodziobe i pomimo