jąc, w innych opuszczając twardsze litery, lecz było tyle świeżości w dziecięcem kwileniu, tyle harmonii w kołysance ludowej, tak wierna była nuta i intonącya, że Stefan wsłuchiwał się w piosnkę zdumiony. Dziecko musiało ją słyszeć nieraz, gdyż wyuczyło się na pamięć, słyszeć od kolebki, gdyż zapamiętało nietylko nutę, lecz nawet słowa, których wymawiać nie umiało jeszcze. Melodya cicha i słodka, rozpływała się w wonnem, gorącem a świeżem, słonecznem powietrzu, w cichym, pustym, kątku cichego placu, cichego jak wymarłe miasteczko. Nuta ta... Nie byłaż to właśnie nuta, której darmo dotąd szukał Stefan, w gamie pieśni ludowej, gminnej, rodzimej, której pełny akord miał być kluczem otwierającym tajemnicę duszy Sardyńczyka? Nie byłaż to ostatnia w prostocie swej niezrównana nuta, w melodyi zasłyszanej tam, w górach, w szumie potoku i dzwonów kościelnych, kryształowych dźwiękach?... To dziecię pulchne, rumiane, wonnemi przepasane kwiaty, w pół senne i już rozmarzone, to ciche, niewyraźne, nieśmiałe westchnienie miłości i już, już przeczuwanego, nieuniknionego bólu życia, konające na buzi tak purpurowej, jak granatu pękniętego wnętrze, a tak dziecięco niewinnej, nie byłoż najwierniejszym wyrazem: pierwszej, czystej, zdrowej, młodocianej miłości?
Stefan stał jak wryty, zamyślony, wsłuchany, wpatrzony we wdzięczne zjawisko. Zdjęła go chęć nieprzemożona zbliżyć się, pochylić nad małym śpiewakiem, ucałować te purpurowe, wilgotne usta, świeże jak listki ledwie rozkwitłej róży... Powstrzymał się, niechcąc spłoszyć wpół senne marzenia małego śpiewaka, odszedł
Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/236
Ta strona została przepisana.