Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/239

Ta strona została przepisana.

„Nie trwóżcie Maryi, żadną wiadomością... Zbliża się rozwiązanie, przyśpieszcie powrót

Konstanty“.

— Wyjeżdżam natychmiast, — rzekł Stefan do teściowej, wstając od stołu z serwetą w jednej, a depeszą w drugiej ręce. — Noc prześliczna, wezmę waszego konia, a wrócicie jutro dyliżansem.
— Zwaryowałeś! — zawołała donna Maurycya, przedstawiając mu niebezpieczeństwa nocnej i samotnej, przez góry, podróży, zwłaszcza po dniu dzisiejszym...
— Nie skrzywdziłem nikogo, — zawołał z błyskiem dumy w spojrzeniu. — Nie potrzebuję bać się nikogo! Jadę!
— Nie pojedziesz!
— Jadę! — zawołał jak rozdrażnione, na swojem chcące postawić, dziecię, rzucając na ziemię serwetę.
Donna Marucya kazała zamknąć konia i tak chcąc nie chcąc, Stefan czekać musiał do rozświtu. Spał źle i krótko. Przy pierwszych brzaskach dnia był już na koniu.
Doświadczał ciężkiego, dojmującego niepokoju, tak jakgdyby istotnie spełnić się miały lęki jego teściowej, jakgdyby groziło mu nieznane a nieuniknione niebezpieczeństwo.
Byłyż to pozostałości wrażeń, które przeżył w wigilię dnia tego? Niepokój o Maryę? Niezadowolenie ze słabego i powolnego konia, którego boki pruł ostrogą, nie przyśpieszając bynajmniej jego biegu, męczony trzęsącym, haniebnym frachtem.