Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/240

Ta strona została przepisana.

Przez czas jakiś droga była zupełnie pustą. Ranek wstawał ciepły i pogodny, w powietrzu nie było najlżejszego powiewu: okwiecone, ciche rzędy drzew, zboża gęste, stały nieporuszone we wzmagającem się zrazu różowem, potem złotawem świetle wschodu. Z całej doliny, którą przerzynała droga, biły świeże, balsamiczne wonie. Nad wązkiemi, dolinę przerzynającemi, strumieniami przezroczystej wody, śród dzikich, narcyzów i żonkilów, pieprzowej mięty i liugstrów, wysokich oleandrów, świeże szczebioty błotnego ptactwa witały wschodzące zorze.
Przed nim, w półkole, góry zakrywały jasne horyzonty. Pomiędzy szczytem góry Alba i sąsiedniej Pizzinnu, jutrzenka opalowe rozpuściła wstęgi. Stefan jechał zapatrzony w dal, przed siebie. Zwilgłe od rosy kamienie, połyskiwały pod kopytami konia, postępującego za wolno, w stosunku do życzeń i niecierpliwości jeźdźca, do trawiącego go głuchego niepokoju.
W głębi duszy Stefana, wszelki niepokój głuszyły słowa, wyrzeczone w przeddzień, wieczorem, do donny Maurycyi:
— Nie zaszkodziłem nikomu, nikogo nie skrzywdziłem, czegóżbym się miał bać?
Istotnie, komparsem był tylko w rozegranej dopiero co tragedyi procesu Gonnesa...
— Komparsem — szepnął mu w głębi sumienia głos gorzkiej ironii, — czyż pozostaniesz zawsze i wszędzie komparsem, o człeku słabej woli i lichego charakteru? Czyż się już nigdy nie zdobędziesz na coś innego, lepszego?...