Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/241

Ta strona została przepisana.

Był to ten sam głos, który był słyszał w szumie potoku i dzwonów dźwięku, w oliwnym gaju, cichej, samotnej doliny, u stóp gór skalnych, pod nieba lazurami. Teraz znów się budził i wołał... Czemuż nie chciał, czy nie mógł trząsnąć jego sumieniem, tak silnie, by wykrzesać zeń czynu iskrę... Głos gubił się w szmerach cichych... milkł...
Dzienne wzmagało się światło. Po ametystowych horyzontach rozlały się złotawe potoki światła, droga wzbijała się w górę, a w rozrywające się wzdłuż jej przepaści, pochylone nad nimi krzaki jałowca, roniły gorąco żółtych gron swych kwiecie, łany łąk kwietnych, pachniały jeszcze wilgocią, lecz wyżej, same okwitające głogi, gwoździki czerwone, czombry liliowe, biły gorzką wonią w słońcem przepojone powietrze.
Upojony tą wonią gorzką, balsamiczną, ciepłem powietrza, czarodziejstwami rozkładających się w górach świateł i cieni, barw i przezroczystości nieba i powietrza, Stefan odczuwał przedewszystkiem instynktowną radość życia. Zdawało mu się, że to prrzechodzenie wiosny w lato, symbolizuje doskonale wewnętrzny jego nastrój. Wszak stanął u skłonu młodości, u progu męzkiego wieku, miał dziecię, był ojcem.
Pocóż uganiać się za niepochwytnemi marami wyobraźni? Mógłże zmienić bieg rzeczy i wiekowych przesądów porządki, czy tam nieporządki? Nie! nie popełnił zła... tylko złemu nie zapobiegł, nie oparł się. Zaradzi mu zresztą choć w części, dopomagając Filipowi do ucieczki... niech zmyka do Ameryki, krainy swobód i pracy.... Wszystko się z czasem ułoży... ułoży...