Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/242

Ta strona została przepisana.

Wszystko bo w tę poranną pogodę, na tle tego świeżego krajobrazu, zdawało Stefanowi łatwem, lekkiem, możebnem. Odbiegł go nawet niepokój o żonę. Połóg, wielka rzecz! Tysiące tysięcy kobiet, przechodzi to codziennie. Pewien był, że żona jego ma się wybornie, dziecię też, nie wątpił, że dziecięciem jest syn upragniony. Trzęsący trucht kobyły, zbliżał go do szczęścia, do pełnego zadowolenia.
Z nieznaną dotąd lubością i tęsknotą, myślał o swym dostatnim, wygodnym domu, bielejącym w słońcu porannem, na tle lazurów i zieleni. Dom własny zdawał mu się dziś wdzięczny i wygodny. Wieś, wyklinana niedawno wieś, nabierała dlań dziś szczególnego jakiegoś uroku.
Tak jak w ów wieczór jesienny, przed paru laty, co był zaważył nad jego losem, gdy się przebudził po ciężkiej chorobie, zdawało mu się, że się znów budzi do życia, tym razem pełen miłości dla wszystkiego, co go zblizka otacza.
Przypomniał mu się jego ogród cichy, cienisty, założony wówczas, gdy odnawiano dom stary, porosły teraz dziką trawą, z braku starania o nim. Przypomniał sobie zdziczałe kwiaty, krzaczaste aleje o różowych, śmietankowych, kielichach miękkich kwiatów. Przypomniały mu się konie jego i psy, książki ulubione i fortepian... Przypomniała kołysanka świegotana, w słonecznej powodzi, przed murem kościelnym, na pustym placu, w Nuoro, przez jasnowłose, wonnemi kwiaty opasane dziecię. Starał się pochwycić kołysanki