Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/244

Ta strona została przepisana.

bu, z pokolenia w pokolenie usypia dzieci i rodziców, — skąd inąd rozczarowane serca, błogich cacanek, obiecanką:

„Śpij, maleńki, śpij,
Niebo jasne śnij!“

Stefan jechał stępa, ukołysany nadzieją, marzeniem. Myślał, że to, co go zawiodło w życiu, a gdyby się ziściło, namiętnego, nieokiełznanego, wiodłoby raczej na zgubę: spełni się dobroczynne, doskonałe nad jego synem, którego od kolebki wychowa odpowiednio, uzdolni do szczęścia...
Pod okiem czujnego ojca, zdolnych wychowawców, nowa latorośl rodziny Arca, rość będzie, zdrów, silny, użyteczny, jak dęby na dziedzicznych jego pastwisakch, aż wyrośnie na męża niezachwianych zasad, na sędzię, wodza, myśliciela, w każdym razie na coś w rodzaju swem, doskonałego, niezwyciężonego...
Słońce wzeszło. Góry nurzały się w mgłach sinych. Lekkie opary zawisły nad doliną. Lekki powiew wiatru, wstrząsnął pękami rozkwitłych wszędzie, purpurowych maków.
Pod skośnem promieniem słońca, zbożne łany mieniły się zlotem i srebrem, asfodeli i janowce połyskiwały brylantową rosą, a droga posypana drobnemi, sinawemi kamykami, zdawała się turkusami wysadzaną.
Stefan używał porannej pogody i przez chwilę stracił świadomość przebytej już przestrzeni, pogrążony w zadumie, nie uważał spotykanych przechodni, witających go ukłonem.