Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/245

Ta strona została przepisana.

Jeden z nich wreszcie zwrócił na siebie jego uwagę.
Był to Bore Porri, młodociany pastuszek, syn jego dzierżawcy.
W nową odziany kurtę, z nasuniętym na oczy biretem, młodzieniaszek jechał spuściwszy głowę, z bosemi, w boki chudej szkapy wpartemi piętami.
Stefan, mając słońce w oczy, przymrużył oczy, wpatrując się uważnie w wyrostka, który się doń zbliżał pobladły, z zaciśniętemi wargami. Minął go bez zwykłego ukłonu.
— Cóż to? czy się nie znamy? — spytał dziedzic powstrzymując konia.
I Bore powstrzymał swą szkapę nieruchomy, sztywny. Konie zbliżyły się tak z sobą, że się obwąchiwać mogły...
— Gdzie jedziesz? — spytał Stefan chłopca.
— Gdzie mam jechać, — odparł tamten niechętnie. Tam, gdzie mnie dyabli niosą, gdzie samibyście być winni...
— Ja? — spytał wyniośle Stefan. — Cóż mogę mieć »wspólnego z dyabłami i z tobą?
Młodzieniaszek poczerwieniał, serce mu się ścisnęło, w oczach zaćmiło... Cały żal nagromadzony w ostatnich czasach przeciw dziedzicowi, co bynajmniej nie przeszkodził, owszem, przyczynił się raczej, chociaż i nie bezpośrednio, do ukarania Archanioła Porri, za krzywoprzysięstwo i fałszywe świadectwo, zawrzał w sercu pastuszka, dodając mu odwagi. Wściekły był.
— Do dyabła, — zaklął, — nie macie się z czego