Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/246

Ta strona została przepisana.

wynosić, chyba, żeście się rodzili w czepku, w butach, z ostrogami.
— Upewnić cię mogę, — zaśmiał się Stefan, — żem się urodził jak i ty: nagi.
Bori, straciwszy nadzieję i nie doczekawszy się powrotu ojca, wybrał się do Nuoro, do adwokatów, po pomoc prawną dla uwięzionego.
— Mówię, żeście bogaci, a my ubodzy, w tem cała różnica i dla tego nie udaje się nam to, coby się wam udało... dlategoście nas zgubili, lecz....
— Chłopcze, chłopcze! — przerwał mu Stefan, ze zwykłą sobie sarkastyczną wyniosłością. — Pomyśl, co ci w głowie? Ojciec twój łgał i tem zgubił siebie.
— Zgubił! łgał! Ależ łgał, by wam dogodzić... powinniście podtrzymać go, nie dopuścić... Gdybyście pisnęli słówko, ojciec by mi nie zginął... Nie wyścieże mówili: „bądź kumie spokojny“. Mówiliście to sto razy.
— Ja? ja mówiłem? Ależ pomiarkuj się błaźnie.
— Wiem, co wiem.
— Tem lepiej dla ciebie i dla innych. Jak śmiesz mijać mię bez ukłonu? Nie ja to zakułem w dyby twego ojca. Mówiłem mu i powtarzałem, by świadczył wedle prawdy i sumienia. Nie usłuchał. W czemże tu moja wina? Żal mi, nie starego lisa, co się we własne sidła zaplątał, a matki twojej i ciebie, błaźnie, chociaż mi się widzi, żeś się wdał w rodzica.
Spojrzał z góry na chłopca.
— Zdaje ci się, że mi dość dłoń wyciągnąć, by za czub chwycić twego ojca i wrócić mu wolność? Oho!