Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/247

Ta strona została przepisana.

Bori znów pobladł. Podburzany przez Serafinę, przedtem jeszcze, nienawidził Stefana, teraz przypisywał mu uwięzienie ojca, niedolę swej rodziny. Słysząc go mówiącego tak ironicznie i wyniośle, radby mu skoczył do gardła, wpił paznogcie w twarz chłodno uśmiechniętą.
— Tu nie ma żartów, — odezwał się ponuro, — nie ma z czego się śmiać. Nie zawsze, nie od wszystkiego, osłonić mogą pieniądze. Pomimo bogactwa, spotkać się można ze śmiercią i z hańbą... Filip Gonnesa żyje, Bogu dzięki i nie oddalił sią stąd jeszcze...
— Co mówisz? powtórz! — zawołał Stefan podnosząc szpicrutę.
Bori się instynktownie cofnął, przymykając oczy, przed spodziewanym razem, lecz koń Stefana nacierał nań tak, że się znów znaleźli obok siebie, oko w oko.
— Śmiesz mi grozić, błaźnie jakiś?! — powtórzył Stefan, przecinając szpicrutą powietrze. — Strzeż się, młokosie! Żart żartem, a oberwać możesz i nie obronią cię twoje barany. Strzeż się, bo, jak mi Bóg miły, porwę cię za kołnierz i nie puszczę, dopóki ci tchu stanie w piersiach. Odważ mi się tylko wieść rozpuścić po okolicy...
— Już wszystkim wiadome, — burknął Bori.
Przez chwilę milczeli obaj, Stefan mierzył pastucha wzgardliwem spojrzeniem.
— Wiadome, — zawoła, — tyś rozpuścił!
— Ja? — zaśmiał się pastuch złośliwie, — rozeszło się inaczej, wcale inaczej...
— Pójdź precz! — zawołał Stefan, wyciągając przed