Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/249

Ta strona została przepisana.

— Nie — oburzała się jego duma, — obelga, oszczerstwo, rzucone przez rozwścieczonego chłopca.
Bóg z nim!
Odetchnął swobodniej, wyprostował się na siodle. Trwało to krótką chwilę. Cios był nazbyt dotkliwy, w głowie mu się mąciło, oczy zasłaniało, pot zimny oblewał czoło. Więc doszło do tego, że mógł być znieważanym i to przez pierwszego lepszego parobka, przez nieuka, zepsutego do gruntu wyrostka. Do tego doszło. Porwał się. Dogonić Bore, z konia go ściągnąć, osmagać, było rzeczą jednej chwili, nader łatwą. Cóż... A jeśli Bore prawdę mówił?
— Nie! nie! nieprawda! To być nie może nigdy! przenigdy! — wołała obrażona, upokorzona duma.
Zresztą... ktoby w to uwierzył. Pustelnia Sylwestry nie miała drzwi, ni okien. Jedynie koło z jadalni ojcowskiego domu i obok ciasną furtkę. Było to jedyne do niej wejście.
Ciężar spadł z piersi Stefana.
A jednak... wątpliwości pozostawały, goryczą i niepokojem przysłaniały mu świat cały, zaciemniały jasną pogodę letniego poranka, wszystko, co w pogodzie tej, zdawało mu się przed chwilą, dobrem, wielkiem, możebnem, łatwem.
Czem były jego marzenia, budzące się w nim, potężne instynkty ojcostwa, plany i nadzieje przyszłości, porywy szlachetne, wspaniałomyślne zamysły, czem świat cały z tem wszystkiem, co zawiera w sobie dobra i wielkości, wobec dumy zranionej i walczącej z okrutnem powątpiewaniem.