Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/25

Ta strona została przepisana.

kiem stare, przez wiek i nędzę pokrzywione dachy sardyńskiej wioski.
Odziany w kosztowny i ciepły płaszcz futrzany, don Stefano Arca odczuwał nędzę przyczajoną w tych zaułkach, których znał każdy załom i każdą lepiankę, lecz, że mu znane były ich tajemnice, odetchnął swobodnie gdy się znów znalazł na głównej, szerokiej, a teraz pełnią księżyca oświeconej ulicy. Po obu jej stronach biegły ogrody, co, dzięki kanałom, zachowywały zieloność przez rok okrągły. Wysokie, wysmukłe topole i rosochate olchy, drgały w bladem oświetleniu. W cieniu szemrały strumienie, pluskały zielonkawe wody kanałów, rzeczka tysiące iskier rzucała pod czarne koła młynu.
Stefan nie bez pewnego drżenia stanął u drzwi domu starego, lecz pokaźnego, w którym mieszkała jego bratowa. Rodzina Maryi żyła z dochodów z młyna i przyległych, będących jej własnością, ogrodów. Poznawszy gościa niespodziewanego, stara służąca, która z niechęcią i niedowierzaniem drzwi otworzyła, przelękła się i aż się przeżegnała.
— Co się stało — zawołała wystraszona.
— Nie bójcie się, Zia (ciotko) Laurento. Dobry wieczór. Przyszedłem dowiedzieć się o zdrowie donny Maryi. Słyszałem, że słaba.
— Zdrowa, Bogu dzięki! — odparła służąca, — kto też rozsiewa te plotki? Ostrożnie! Nie trzeba straszyć ludzi; a panie moje przestraszą się, widząc takiego gościa.