Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/251

Ta strona została przepisana.

powstawały pod bodźcem upokorzonej dumy, powstałych wątpliwości, goryczy.
— I pomyśleć — zawołał na głos, z piekielnym uśmiechem, — pomyśleć, żem gotów był dopomódz mu do ucieczki do Ameryki.
Uderzył pięścią w siodło tak gwałtownie, że mu poczerwieniała pięść cała, a wzrok wzniósł w górę z klątwą, w której każdej nucie brzmiała vendetta.
Uspokoił się, pozornie przynajmniej, zbliżał do domu. Słońce wzbiło się wysoko, paliło, wzmagając wydzielające się z roślinności wonie.
Popędził konia, skracając sobie drogę przez wązkie ścieżki, przez pastwiska, przez miedze, pomiędzy dojrzałym kłosem złocącemi się skiby, wzdłuż zarośli, pod pod których pochylonemi, gęstemi gałęźmi, musiał się schylać, przejedżając.
W cienistych przesmykach, przy wonnem przewiewie wiatru, przypominało mu się spotkanie oko w oko, na szczycie Scala dei gigli, z przebranym za miejscowego górala, wrogiem. Przypomniał się ukłon, zamieniony, zamienione spojrzenie i to dziwne, niewytłomaczone pragnienie, jakiego doświadczał odtąd, powtórnego z nim spotkania, na tych samotnych ścieżkach i przesmykach, w gąszczu tych zarośli, pod temi drzewami, śród tych gór, wznoszących się do koła. Wspomnienie spotkania, zamienionego ukłonu, trawiącego go odtąd pragnienia, wzmagało jego gniew i nienawiść. Teraz rozumiał pogardę spojrzenia i wspaniałomyślność mijającego go wroga. Żyw i cały wyszedł