z tego spotkania, gdyż... Teraz... O! teraz! tak jak przed spotkaniem, pomimo głosu instynktu, wierzył, że Filip Gonnesa winny był przypisywanej mu zbrodni.
Od zmysłów odchodził. Tyle krzywd i upokorzeń, tyle... życie zawdzięczać wrogowi... takiemu wrogowi! Wściekły był na siebie za swe wspaniałomyślne porywy, wątpliwości, wyrozumiałość, za niepokój wewnętrzny, draźliwość sumienia, których doświadczał wczoraj jeszcze, jeszcze dziś rano...
— I pomyśleć, żem zamierzał dopomódz mu do ucieczki, daleko, jaknajdalej!
— Daleko! Jaknajdalej! Będziesz mi wrastać w ziemię przeklęta bestyo! — krzyknął, wspinając ostrogami konia.
— Daleko! daleko! — szeptały bezwiednie drżące jego wargi. Śmierć wroga, Filipa Gonnesa, zdawała się nieodwołalnie postanowioną, a jednak...
W miarę jak się zbliżał do domu, wzburzenie pulsujące mu w żyłach, postanowienia mściwej vendetty, uspakajało się jakoś.
Około dziesiątej przed południem, dotarł do wsi. Zdawało mu się, że jest o wiele później, tak mu się droga przedłużyła, czyli właściwiej mówiąc, szarpany tylu wzruszeniami i namiętnościami, stracił był miarę czasu. Od wczoraj wieczność przeżył.
Ten i ów zatrzymał wjeżdżającego do wioski, witał, rozpytywał o sądy i o zapadły wyrok. Odpowiadał spokojnie, z błyszczącemi oczyma, dziwiąc się własnej zimnej krwi. Parę dni temu same już te pytania, rozgniewałyby go i zniecierpliwiły.
Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/252
Ta strona została przepisana.