Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/253

Ta strona została przepisana.

Z kolei, zanim dojechał do wrót swych, spotkano go z radosną nowiną: przed trzema godzinami — może właśnie w chwili, w której napawał się pogodą, ciszą poranka dnia letniego i czuł tyle dobrych, wspaniałomyślnych uczuć, powstających w głębi swej duszy, — Marya wydała na świat dziecię — syna.
Wiadomość ta nie wstrząsnęła Stefanem tak, jak się tego spodziewał. Za gęste ciemności lęgły mu się w głębi serca. Nie przyśpieszył kroku, lecz pocichu, zbliżył się do bramy.. Na dziedzińcu zsiadł z konia ociężały, senny, rzekłbyś. Ani słowem nie powitał uśmiechających się doń przyjaźnie służących, nie zwrócił uwagi na psy, skaczące dokoła niego wesoło, wspinające mu się na piersi, liżące jego ręce.
Głowa mu ciężyła, czuł ból ostry w prawej skroni, w uszach mu dzwoniło. Czuł się równie słaby, jak onego wieczoru, gdy zachorował był na złośliwą febrę.
Wszedł przedewszystkiem do jadalni i wychylił chciwie szklankę wody. Potem, niby dziecię zdjęte nieprzemożonym kaprysem, szarpnął gwałtownie wzorzystą, ciężką portyerą, zasłaniającą koło i furtkę, wiodące do pustelni Sylwestry.
Wstrząsnął klamką, popchnął drzwi nogą... Zamknięte były z wewnątrz. Dawniej tego nie bywało! Wątpliwości zmieniały się w pewność. Pewność, aczkolwiek gorzka, lepszą była od targającej mu nerwy niepewności. Zdawało mu się, że mu serce pęka. Krzyczałby, wył z bólu, gdyby go coś mocniejszego od krzyku nie chwytało za gardło.
Szarpnął znów portyerę, która opadła w ciężkie,