Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/254

Ta strona została przepisana.

równe fałdy, zbliżył do stołu, wychylił drugą szklankę wody. Ktoś schodził ze wschodów. W drzwiach ukazała się rumiana, pogodna twarz don Constantina Arthabella.
— Pali cię pragnienie, — zawołał, uśmiechając się, — ostrożnie, woda zaszkodzić może.
— A Marya? — spytał szybko, stawiając szklankę na stole, Stefan.
— Wybornie! Ma się wybornie! Czeka cię.
— Idę.
— Cóż to, żona moja nie wróciła jeszcze, — spytał nieco ironicznie, don Constantino. — Mnie, staremu pozostawia starania przy położnicy. Do pomocy miałem samego don Piane.
Stefan zaśmiał się, lecz takim nieszczerym, ostrym śmiechem, że idący przed nim don Constantino, obrócił się, podnosząc rękę w górę:
— Ciszej ! nie tak źle się sprawiał jak ci się zdaje don Piane. Dobrze się śmiać teraz, lecz kilka ogdzin temu...
— Co mówi mój ojciec? — spytał żywo Stefan.
— Biedaczysko! — uśmiechał się don Constantin i jął opowiadać półgłosem, o bohaterstwie don Piana. Czuwał noc całą, płacząc jak dziecko. Nikt go nie mógł namówić na spoczynek. Modlił się, palił gromnicę przed świętą Madonną, pozapalał wszystkie świece w domu, ze wszystkich szuflad powyciągał wszystkie święcone i nieświęcone zioła, okładałby niemi położnicę, gdyby go do niej dopuszczono, dymem wypełniłby dom cały, gdyby mu dano węgli rozżarzonych i kadzielnicę. Skoro