Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/256

Ta strona została przepisana.

Don Constantino odebrał tymczasem od don Piana, małą, spowitą od stóp do głowy, laleczkę i położył ją na łóżku, przy matce. Stefan pochylił się niżej, długo wpatrywał w delikatne, przymknięte powieki, w brew niedostrzegalną, w różową składkę, co buzią być miała i w czerwoną, pomarszczoną, pod białym, mikroskopijnym czepeczkiem, twarzyczkę nowonarodzonego. Przypatrywał się ciekawie, lecz bez najmniejsej chęci pocałowania tego czegoś, czerwonego, pomarszczonego, nie dającego się ująć. Chęci podobne są specyalnością matek i — kobiet naogół. Mężczyźni im nie podlegają.
— Do kogo podobny? — cicho spytała Marya.
— Do ojca! — odrzekł bez przekonania Stefan.
— Doprawdy?!
Nic nie mogło powstrzymać don Piana. Zapomniał o wszystkich, tysiąckrotnie mu, od kilku godzin, powtarzanych przez don Constantina ostrzeżeniach, porwał się z miejsca, zataczając się, odepchnął Stefana, rozciągnął nad zwitkiem flaneli i pieluszek, trzęsące się ramiona, jak gdyby chciał wziąść je w niepodzielne swe władanie. Ucałował przy tem bladą i nieco wylękłą synowę. Rozpłakał się wreszcie z wielkiej radości.
Widząc to Stefan, pewny, że Marya zjednała sobie odtąd na zawsze starego ojca, wzruszył się skąd inąd zabawną tą sceną.
— Waryat! — mruczał w pół-ironicznie uśmiechnięty i o poręcz łóżka wsparty don Constantino. — Nie-