wątpliwie, będzie do ciebie podobny, Piane Arca, pozostaw go jednak, tymczasem, w spokoju.
Mówiąc to, poprawiał kołdrę u nóg córki.
Stefan śledząc ruchy teścia, zauważył, że była to kapa biała, w róże tkana, rozpoczęta przez Maryę w chwilach najgłębszego smutku, dokończona w radości, prawdopodobnie w przeddzień, uskutecznienia najmilszych nadziei. Drobna ta okoliczność wzruszyła go. W półcieniu, w którym nurzała się sypialna komnata, małżeńkie łoże zdało mu się pokryte świeżemi różami, nagromadzonemi dłońmi młodej i słodkiej żony, co go obdarzyła synem. Blade jej czoło zlewało się z białością bielizny, lecz czerwone liczko niemowlęcia mogło ujść też za wielką różę. Róże, same róże, pokrywały nietylko białą kapę, na szerokim łożu, lecz wyściełający komnatę dywan.
Serce Stefana biło czemś więcej, czemś lepszem, od miłości miodowych mięsięcy. Biło czcią dla matki pierworodnego swego syna, głębokiem rozrzewnieniem. Najróżnorodniejsze miotały nim uczucia: żal, że nie zawsze kochał ją i szanował tak, jak w ów wieczór pierwszy, gdy mu rozciągnięta w tkackich krośnach, w ubogiej, surowej izbie casa Arthabella, robota ukazała Maryę we właściwem jej świetle. Przyrzekał sobie niczem nie zamąconą tkliwością otoczyć matkę swego syna.
— Czyż mi nie dasz ją ucałować? — rzekł miękko, uchylając starego ojca i zbliżając usta do bladego czoła kobiety, po którym przemknął szybki rumieniec. Lecz zanim się wyprostował, w sercu uczuł żądło zjadliwego
Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/257
Ta strona została przepisana.