Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/259

Ta strona została przepisana.

się lepiej, dziecko zaczynało tracić jaskrawą czerwoność twarzyczki i śród białych, miękkich koronek, zdawało się różowe, nieruchome, z białym noskiem, lekko zarysowującemi się jasnemi brwiami. I dziecko i matka, spoczywali w śnie cichym.
O czem śniła Marya? Może o pokrywających ją różach, lub o tamtych, roniących wonie w ogrodzie? Może o krośnach w rodzicielskim domu, srebrzystolistnych topolach, i zielonych liściach orzechowego drzewa, strąconych w strumień wijący się w gąszczu olszyny, lecz nie spływających z wodą, o! nie, czepiających się brzegów, świegotały ptaszki, ćwierkały gady, wesele sprawujące koniki polne.
Stefan wyszedł z pokoju żony pomału, pocichu. Zapalił papierosa i przykazał Hortensyi czuwać, zlecając uderzyć mocno w dzwonek, jeśliby obecność jego potrzebną była.
Zszedł do ogrodu, wprost na okalającą obmurowanie pustelni Sylwestry, ścieżkę. Czekał. Zdawało mu się, że jest zupełnie spokojny, zdecydowany, tylko mu się serce, od czasu do czasu, zatrzymywało w piersiach i mroki nocy, pogodnej zresztą i gwieździstej, wywierały nań wrażenie czegoś sennego, niepewnego...
Ćwierkały koniki polne; świegotały w gniazdach układające się do snu ptaki, powietrze drgało rozkoszy tchnieniem i w tym srebrzystym, ledwie uchem pochwycić się dającym szmerze skrzydeł stulanyci, liści rozpuszczonych, Stefan mimowoli przymykał oczy. Natura do snu się kładła.
Mijały minuty, kwadranse, godziny mijały. Czuł