Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/260

Ta strona została przepisana.

to. Każdą liczył chwilę. Milkły ptaki, psy wiejskie się uśpiły, Stefan czuł rosę we włosach i na zwilgłych dłoniach, czuł woń żywopłotu, lilii kwitnących po tamtej stronie ślepego muru, zapachy upajające. Dolatywała go z wietrzykiem woń sianożęcia na łąkach. Wszystkie barwy pogasły, wszystkie natomiast rozpuściły się wonie. Widział gwiazdy drżące na niebie, ponad nieruchomemi drzew konarami. Dzięcioł gdzieś zakuł w pień spróchniały i puchacz zahukał, a rytmiczne te dźwięki, pełne były niewypowiedzianego smętku.
I Stefana głęboki obejmował smutek. Czuł się śmiertelnie znużonym, wyczerpanym. Tak by i legł na miękkiej murawie, z twarzą do ziemi, i zasnął, i zapomniał.
Kur zapiał... jednocześnie, na ścieżce, pod murem, dały się słyszeć ciche kroki. Krew cała spłynęła Stefanowi do serca. Nastawił ucha.
— Żmijo! — syknął, dostrzegłszy wroga swego, czołgającego się pod murem i przez uchyloną kratę wód upustu wślizgującego na dziedziniec pustelni...
Uczuł w sercu ból niewysłowiony, upokorzenie, cierpienie większe od kiedy bądź doznanego cierpienia.
Ha! bądź co bądź, wątpił dotąd... Cały drżący z bólu, gniewu, wstydu, oburzenia, odwrócił się i — po chwili szedł Stefan Arca do tego, kim najwięcej pod słońcem gardził, do policyanta, zbira, Pennini, mówiąc mu, że się zasłuży sędziom, społeczeństwu i sprawiedliwości, czatując u wschodu słońca, na ścieżce, przy ogrodzie casa d’Arca, na zbiega, Filipa Gonnesa.

KONIEC.