Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/34

Ta strona została przepisana.

— Donna Marya, donna Marya! — wołała hoża dziewka, której okrągłe policzki, nabrały w chłodzie poranku, barwy dojrzałej brzoskwini. Głos jej rozlegał się donośny, w obszernej sieni starego domu. Kot szary z zielonemi oczyma, przezroczystem i jak dwie pełne, winne jagody, przeciągał się w pierwszych słońca promieniach. Przez drugie drzwi, otwarte na oścież, widać było ogród.
— Wymarli, czy co? — wyszeptała dziewka. — Wszystkie drzwi stoją otwworem, a w domu pusto. — Pokręciła się po kuchni i znów zawołała:
— Donna Marya! donna Marya!
Kot, co się był wychylił z pod przykrytego obrusem stołu, znów się cofnął a donna Maurycy a zjawiła się w drzwiach od ogrodu. Była to pięćdziesięcioletnia kobieta, blada, z szeroko otwartemi, błękitnemi oczyma, ponad któremi wznosiły się brwi gęste, czarne. Nad wargą czernił się puszek, jak u wyrostka.
— Czego chcesz? — spytała wyniośle.
— Gdzie jest donna Marya, — odparła śmiało, bynajmniej nie zmieszana służąca, rozglądając się ciekawie dokoła.
— Nie wstała jeszcze, — rzekła pani domu, zdejmując z komina imbryk z gotującą się kawą. — Jeśli masz do niej interes, przyjdź później.
— Później! łatwo to mówić, — odrzekła zuchwale służąca, — później nie będę miała czasu, a przyszłam powiedzieć, że don Stene zapadł, pogorszyło mu się