Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/39

Ta strona została przepisana.

— Po co mam tu pozostawać, — myślała, — potrwa to może parę tygodni... Mamże opuszczać własny dom i rodzinę, dla tych ludzi?
Odeszła od łóżka chorego, uchyliła nieco żaluzyi i opierając czoło o ramę okna, myślała nad tem, jakiemi słowy złagodzić odmowę. Przy podniesieniu żaluzyi świeżość poranka i światło dzienne zalało komnatę i Marya pomyślała pomimowoli, jakby tu mogła być szczęśliwą, jeśliby...
— Maryo! — zawołał Stefan błagalnie, głosem chorego dziecka.
Odwróciła się. Zmilkły w jej sercu gorzkiego żalu poszepty. W łagodnych źrenicach odbijała się przezroczystych niebios pogoda.
— Zostanę, — rzekła z prostotą, — byle się twój ojciec nie gniewał...
— Rad będzie, — podchwycił Stefan i oboje uśmiechnęli się z tego grzecznego kłamstwa.
— Zostanę.
Proszę cię, zawołaj Serafiny!
Marya wychyliła się za drzwi, wołają, lecz Serafina nie śpieszyła, a z czasem don Stefano dowiedział się, że to don Piane wzbraniał jej słuchać synowej.
Tymczasem Marya wchodziła odrazu w rolę gospodyni domu, zdjęła z ramion chustkę, rzuciła ją na krzesło przy łóżku chorego i zaczęła uprzątać pokój. Poruszała się zwolna, lecz swobodnie i wodząc za nią oczyma, Stefan podziwiał wytwroność jej ruchów.