Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/42

Ta strona została przepisana.

ubóstwem własnego domu, uczuła się upokorzoną, doznała goryczy, żale się jej rozbudziły. Bała się niemal, nagle onieśmielona, stąpać po puszystych dywanach, po skórach jelenich lamowanych czerwonem suknem, bała się dotykać do eleganckich drobnostek, śród których były dwa śliczne koźlątka, strugane przez Wincentego Jerace, cenny dar artysty, pokryte zresztą, jak i wszystko w saloniku, gęstą warstwą kurzu. Nie myślała wprawdzie o prawach jakie mieć mogła do zbytków tych i elegancyi, gdyż ze śmiercią Karola, miała za zerwane wszelakie z rodziną Arca wiążące ją węzły, odczuwała tylko niewysłowioną przykrość na myśl, że ciężkie stopy takiej Serafiny depcą jak własne, piękne te dywany i jelenie skóry, a niezgrabne jej ręce nie potrafią nawet utrzymać w czystości i porządku wszystkich tych śliczności.
Wróciła do pokoju chorego i przymknęła drzwi. Stefan spał. Usiadła przy drzwiach wiodących na balkon, wzdychając za własnym, obszernym, cienistym ogrodem, piękniejszym od ogrodów ciągnących się po za domem Arca. Tam, poprzez olbrzymie olchy, poprzez szeregi wysokich topoli, słońce rzucało na zielonkawe wody sadzawki i w błękitne biegi strumienia, deszcze złotych centek. Lubiła pod drzewami temi siadywać od wczesnego rana, zatopiona we wspomnieniach krótkiego swego szczęścia.
W ogrodach, okrążających dom teścia jej i szwagra panowała jesień bez podziału, przedwczesną przypominając zimę.